Komentarze: 0
Podobno bywało tak, kiedy jeszcze ludzie pisali listy, a nie e-maile, że wypadało zacząć od wyrażenia wdzięczności za poprzednią przesyłkę, opisać pokrótce okoliczności towarzyszące kreśleniu pierwszych słów, dopiero w trzeciej kolejności przechodząc do spraw, które autor listu chciał poruszyć naprawdę. W ten sposób uobecniało się drugą osobę w swoim świecie, przywoływało się coś z tego drugiego, który będzie za kilka dni dotykał papieru, może wodził nosem, żeby złapać jakiś fluid. Metafora literatury jako zbioru listów bez precyzyjnie określonego adresata jest mi bliska, zatem pozwolę sobie zaznaczyć, że jest początek września dwa tysiące drugiego roku, późna noc, punkt maksimum moich sił mentalnych. Otaczają mnie porozrzucane książki, wśród których wyróżnia się nieco większy stosik przed ekranem komputera. Wybrałem, trochę na chybił trafił, może wspomnę, zacytuję, przywołam. Autorom dziękuję za nadsyłanie mi swoich dzieł. Po przeciwnej stronie pokoju, stosik niedoczytanych czasopism kulturalnych. Jest i ostatni numer (3-4/2002) „Toposu” zawierający artykuł Jerzego Franczaka, „Języki obce młodej poezji”. Od niego zacznę napomknieniowo. We wstępie pisze autor o okolicznościach, których nie sposób nie wspomnieć, gdy zaczyna się mówić o młodej poezji. Wiadomo - widma książek, rosnący wielobiegunowy układ współrzędnych, lista nazwisk, bezsilność przypadkowej krytyki, w tym przypadkowej osoby piszącej te słowa. Tam odnajduję coś, co uznałbym za echo własnych poglądów, gdyby nie to, że na pewno nie jestem jedynym, który tak sądzi, przez co kwestia praw autorskich staje się co najmniej problematyczna:
„...Padają, co prawda, rozmaite propozycje, ale jedne z nich są za bardzo ogólnikowe [...ciach...], inne nazbyt karkołomne, jak choćby próba uznania za cechę charakterystyczną „rozmycie, rozproszenie i osobność”, a także... braku przeżycia pokoleniowego...”
Przyznaję, że zabierając się w uniesieniu lat temu kilka za próbę szerszego spojrzenia na zjawiska otaczające mnie coraz ciaśniejszym kręgiem, rzucił mi się w oczy brak poczucia jakiejkolwiek silniejszej więzi pomiędzy poszczególnymi autorami, szumnie nazwanych „rocznikami 70-tymi”. Młodzi autorzy istnieją jako osobne zjawisko tylko przy uwzględnieniu zewnętrznych względem literatury zjawisk, nazwijmy je – socjologicznymi uwarunkowaniami funkcjonowania społeczności twórców. Na poziomie tekstów ta wspólnota wydaje mi się zbyt wielomianowa i rozproszona, by można było traktować ją poważnie. Chyba, że dokonuje się samoograniczenia, jak Franczak, wybierając arbitralnie kilka nazwisk, tomów i uzasadniając (całkiem sensownie) postawioną tezę. Zastanawiam się tylko, na ile te nazwiska są rzeczywiście reprezentatywne. Ból polega chyba na tym, że próbując dojść do pełnej prezentacji, nie sposób dopracować trafnej konkluzji, czym zgrzeszyłem i, w zasadzie, mam zamiar grzeszyć dalej, wyrażając w tym miejscu skruchę z tego powodu.
Przez kilkadziesiąt miesięcy podglądania z bezpiecznej oddali młodej poezji kułem w zaciszu dekoracji przytulnego, małego śląskiego miasteczka różne hipotezy robocze na temat tekstów, które docierały do mnie za pośrednictwem poczty, do których z trudem przebijałem się przez zwały radosnego, literackiego chłamu zalegającego internet. Powoli dojrzewałem do bezsilności. Nowe dane raczej kazały odrzucać kolejne koncepcje, przeczyły im. Poniekąd znajduję się w punkcie wyjścia. Dysponując jedynie częściowo zdrowym rozsądkiem, a nie dysponując badawczym instrumentarium, jakim rozporządzają koledzy filologowie („nie szkodzi, zostaw kompleksy, pisz, pisz” – pocieszają mnie co krok), nie umiem wskazać jakiegoś silniej zarysowanego układu odniesienia, wokół którego można byłoby zorganizować przynajmniej większość zjawisk literackich, od jakich zdaje się kipieć młoda literatura. Jestem bogatszy o przynajmniej pobieżną lekturę grubo ponad setki tomików, ale nie przybliża mnie to żadnej syntezy. Wręcz przeciwnie. Gdzie widziałem zalążki jakiegoś w miarę jednolitego programu literackiego, widzę teraz pozorność gry podobieństw. Myśląc nad ewentualnym tytułem tego tekstu, przyszło mi ich do głowy stanowczo za dużo: „Cieniom transformacji”, „Z archwium pokolenia x”, „Kompletnie obcy pasażerowie Nostromo”, „Ludzie bezdomni ze wskazaniem na Bubera”. To chyba świadczy o tym, że za mało czegoś nośnego a zarazem głębokiego w refleksji nad najmłodszym poezjowaniem. Jest jednak zapotrzebowanie na bardziej szczegółowy opis, podejmuję to wyzwanie, syntezę zostawię mądrzejszym ode mnie. Czuję daleko idąca niezgodę na swoje dotychczasowe teksty poruszające w szerszym kontekście tematykę umownych „roczników 70-tych”, a właściwie jeden tekst, potem przepisany i przeredagowany na potrzeby publikacji w Niemczech. Pamiętam do dzisiaj, jak dowiedziałem się, że mam tekst zmieścić w ramach piętnastominutowego odczytu. Ciąłem, przerabiałem, chodziłem czytać za Urząd, z zegarkiem w ręku, aż wyszło z tego coś zupełnie dziwnego, pod zupełnie innym tytułem niż pierwotny tekst. Nie było to dawno, ale nie do końca podzielam swoje zdanie, wyrażone w „Samplujących letnich dwudziestoletnich” i w „Piejo poety piejo, ni majo krytyka”.